Ciągle w kółko czyli o pracy kierowców i motorniczych
: 2007-02-25, 00:05
PUBLICYSTYKA
24 lutego 2007 - 0:05
Ciągle w kółko
Obok okienka dyspozytora w zajezdni autobusów stoi wielki automat do kawy. - Nie działa - mówi "Łysy", kierowca autobusu. - Nie wiem dlaczego. No, nie działa.
Pawski mówi: - Przychodzę do pracy, żeby spokojnie pracować za normalne pieniądze. Nie po to, żeby pasażerom robić na złość. (Fot. Jarosław Pruss) W życiu kierowców bydgoskich autobusów wiele rzeczy jest nie takich, jak trzeba.
W dyspozytorni przy Inowrocławskiej siedzą i czekają. Ogólnie - duży ruch. Jedni piją herbatę, inni jedzą kanapki. Kręcą się. Pod ścianą stoją stare tablice, które wiesza się w autobusach. To numer i trasa przejazdu. Jest tego trochę.
Ci ludzie ostatnio grozili strajkiem. - Mogliśmy zatrzymać komunikację. Nic by się nie stało. Wreszcie ktoś by do nas poważnie podchodził. Pocztowcy strajkowali i dostali swoje - mówią.
Chcieli 300 złotych podwyżki. Dostaną może dwieście. Jak się zgodzą radni.
7 tysięcy na TIR-ach
Krzysztof Pawski, kierowca bydgoskiego MZK od kilkunastu lat. - Ile zarabiam? W normalny miesiąc wychodzi 1700 złotych na rękę.
Sebastian Machoń, też kierowca: - Tyle, jak nie ma kar za spóźnienie albo stawki ekstra za święta. Grudzień nie był normalny. Rekordzista dostał 3600 złotych. A za świąteczny dzień - stawka wynosi 180 procent. Tyrał, ile się dało. Potem prezes się chwalił, że tyle dostajemy. Ale tyle to zarobił jeden jedyny kierowca. Jeden na kilkuset. Dobre, nie?
To nie jest dobre. Bo obaj ostatnio zostali zaproszeni na rozmowy w sprawie pracy do niemieckiego przewoźnika. Poszli pogadać. Mogliby jeździć na TIR-ach. Ale chyba nie odejdą. Półtora miesiąca w trasie. W domu co sześć tygodni. Kiepsko.
Mimo że dostawaliby 7 tysięcy złotych na rękę. Co miesiąc.
Matka i spóźnienie
Dzień pracy za 1700 złotych na rękę miesięcznie zaczyna się bardzo różnie. Zależy, gdzie który kierowca mieszka. Jak na przykład w Fordonie, a po autobus musi przyjechać na Inowrocławską, wstaje około drugiej w nocy. Bo około czwartej nad ranem musi obejrzeć wóz.
Ci, co mieszkają bliżej zajezdni, mają lepiej. Nie muszą kłaść się spać o godzinie 18. Albo najpóźniej - o 20.
Poranne oględziny wozu są ważne z dwóch powodów. - Kontrola stanu technicznego, poziomu oleju i czy jest zatankowany. To raz, bo od momentu odpalenia wozu odpowiedzialność za wszystko przejmuje kierowca - mówi Machoń. Drugi ważny powód to to, że tych piętnaście minut na oględziny autobusu jest płatnych. Wystarczy się spóźnić, a coś nie zagra - po pieniądzach.
Może nie zagrać wiele rzeczy. Akumulatory na przykład. Silnik autobusu ma 11 litrów pojemności, pali 60 litrów na sto kilometrów. Jak na mrozie rozrusznik nie przekręci, musi podjechać matka. "Matka" to wózek z akumulatorami. Podłącza się kable i autobus zapala. Ale jest spóźnienie. Za to się płaci.
"O, Jezus, głowa..."
Machoń mówi: - No a potem kółka. Przez dziesięć godzin, te same ulice, te same przystanki. I oczy dookoła głowy. Cały czas. Trzeba uważać na ludzi, na samochody osobowe. A czekający na przystanku stoją na przykład na krawężniku. I się bujają, w przód w tył... Autobus niskopodłogowy ma prawe lustro na wysokości głowy człowieka. Trzeba podjechać w jakiejś odległości od krawężnika, żeby kogoś nie uderzyć. A takie rzeczy się zdarzają. I potem słychać pretensje - panie, a co tak daleko od chodnika, wejść nie można przez kałużę...
Od tych kółek można zgłupieć. Najdłuższa bydgoska linia ma 42 kilometry. Jedzie się dwie godziny bez przerwy. - Te osiem godzin człowiek wie, co się dzieje. Potem to już odruch, otępienie - mówi Machoń.
Coś zjeść w ciągu tych dziesięciu godzin tylko przez dwadzieścia minut. Tyle trwa przerwa. Ale na przykład na linii 52 Sławomira Machonia przerwa wypada po pierwszym kółku. A zaczyna o 7.30. Po pierwszym kółku jeść się nie chce. A później - tak. Ale nie ma przerwy.
Na ludzi wciąż trzeba uważać. Ktoś chce w ostatnich chwili wsiąść. Albo wysiąść. A w mercedesach conecto drzwi zamykają się z opóźnieniem. Najpierw przycisk, potem dzwonki, potem dopiero drzwi. Taki jest program. Zamknięcia albo otwarcia nie można zatrzymać. Więc zdarza się, że kogoś przytrzaśnie na kilka sekund. Albo wysiadanie na siłę - drzwi można pchnąć i się otworzą. Ale przytrzasną następnego cwaniaka, których chce szybciej wysiąść.
- Mało brakowało, a kiedyś uciąłbym człowiekowi głowę - mówi Pawski. - Omijałem samochód, który za daleko wyjechał. Człowiekowi spadł telefon komórkowy, nachylił się nad jezdnię. Gdybym nie omijał tego samochodu, autobus uciąłby tamtemu głowę. W środku wozu wszyscy to wiedzieli. Słyszałem tylko głosy - "O Jezus, o Jezus..."
A potem są skargi. - Jak niedobra teściowa chce komuś zaszkodzić, to może śmiało dzwonić do dyspozytora albo do prezesa - mówi Pawski. - Uwaga pasażera zawsze będzie ważniejsza od naszego głosu. Potem jesteśmy wzywani na dywanik, tłumaczymy, że to nie było tak. Że nikt nie pyskował, nikt nie robił pasażerowi na złość, mimo że nerwy puszczają. No bo na przykład sprawa biletów, które można kupić u kierowcy. Pasażer stoi na przystanku oparty o kiosk, ale nie kupi biletu. Chce go od kierowcy, w dodatku płaci banknotem 50-złotowym. Kiedyś kolega w takiej sytuacji wysiadł z wozu, kupił w kiosku bilet i dał pasażerce. Już nim nie pojechała. Pewnie miał potem spóźnienie...
Na szczęście w tych nowych mercedesach jest już monitoring. Kamera i mikrofon śledzą kierowcę. Płytę z zapisem jego zachowania można potem obejrzeć.
Zegary inaczej
Spóźnienia to krzyż pański kierowców. Na ulicach jest monitoring - rejestruje, jakiej linii autobus o której godzinie przyjechał na przystanek. Albo - czy ma spóźnienia. Albo czy przypadkiem nie jest za szybko. Monitoring kontroluje zarząd dróg miejskich. Spóźnienie - kierowca płaci zarządowi dróg 10 złotych z własnej pensji. Drugie tyle dokładają Miejskie Zakłady Komunikacyjne. Bo taka jest umowa za zarządem dróg. Skandaliczna.
Najgorsze jest to, że zegary w każdym autobusie chodzą inaczej. I nikt nie wie, dlaczego.
Kierowcy obliczają: - Jest nas pięciuset. Nich każdy zapłaci raz w miesiącu. To pięć tysięcy złotych. Drugie tyle od MZK. A są tacy, którym odciągają nawet po 200 złotych. Tyle dostaje zarząd dróg co miesiąc. Za nic.
Śmierdzący szkielet
Bycie kierowcą nie jest bezpieczne. Na pętli na Glinkach ktoś w naczepie podpalił fotel. Kierowca zdążył tylko wysiąść, zobaczyć, co się dzieje z tyłu. Potem już leciał do kabiny zabrać swoje rzeczy. Spaliło się wszystko. Został śmierdzący spalenizną szkielet i koła.
- Policja za późno przyjeżdża - mówi Pawski. - Jak kogoś złapiemy, i zgłaszamy policjantom, to już w ogóle się nie spieszą. A kurs wypada, musimy czekać. I znów strata.
Czasami kierowca - jak chce kogoś uspokoić - solidnie obrywa. Albo taka sytuacja - na Nowym Rynku korek, wóz linii 52 toczy się wolno. Z bramy wypada kilku z kijami bejsbolowymi i tłucze w autobusie szyby. I lecą dalej. Taka zabawa.
Inna forma zabawy, to rzucanie w autobus koszami na śmieci albo kamieniami.
Miał dosyć
W Gdyni kierowcy autobusów zarabiają więcej niż w Bydgoszczy. We Wrocławiu nawet siedemset złotych więcej.
W Bydgoszczy jeden kierowca ma dwa lata do emerytury. Wciąż go boli kręgosłup. Choroba zawodowa. Co się położy, to ból go budzi. Nie może się wyspać. Ale musi jeździć. Bo nie ma ludzi. Młodzi - nie dość, że zostawiają brud w kabinach, to się wykruszają. Cztery dni jeżdżą z "patronem", starszym kierowcą. Pilnuje i tłumaczy, co i jak. Potem taki patron opowiada innym: - Mój młody uciekł z wozu po pierwszym kółku. Miał dosyć.
24 lutego 2007 - 0:05
Ciągle w kółko
Obok okienka dyspozytora w zajezdni autobusów stoi wielki automat do kawy. - Nie działa - mówi "Łysy", kierowca autobusu. - Nie wiem dlaczego. No, nie działa.
Pawski mówi: - Przychodzę do pracy, żeby spokojnie pracować za normalne pieniądze. Nie po to, żeby pasażerom robić na złość. (Fot. Jarosław Pruss) W życiu kierowców bydgoskich autobusów wiele rzeczy jest nie takich, jak trzeba.
W dyspozytorni przy Inowrocławskiej siedzą i czekają. Ogólnie - duży ruch. Jedni piją herbatę, inni jedzą kanapki. Kręcą się. Pod ścianą stoją stare tablice, które wiesza się w autobusach. To numer i trasa przejazdu. Jest tego trochę.
Ci ludzie ostatnio grozili strajkiem. - Mogliśmy zatrzymać komunikację. Nic by się nie stało. Wreszcie ktoś by do nas poważnie podchodził. Pocztowcy strajkowali i dostali swoje - mówią.
Chcieli 300 złotych podwyżki. Dostaną może dwieście. Jak się zgodzą radni.
7 tysięcy na TIR-ach
Krzysztof Pawski, kierowca bydgoskiego MZK od kilkunastu lat. - Ile zarabiam? W normalny miesiąc wychodzi 1700 złotych na rękę.
Sebastian Machoń, też kierowca: - Tyle, jak nie ma kar za spóźnienie albo stawki ekstra za święta. Grudzień nie był normalny. Rekordzista dostał 3600 złotych. A za świąteczny dzień - stawka wynosi 180 procent. Tyrał, ile się dało. Potem prezes się chwalił, że tyle dostajemy. Ale tyle to zarobił jeden jedyny kierowca. Jeden na kilkuset. Dobre, nie?
To nie jest dobre. Bo obaj ostatnio zostali zaproszeni na rozmowy w sprawie pracy do niemieckiego przewoźnika. Poszli pogadać. Mogliby jeździć na TIR-ach. Ale chyba nie odejdą. Półtora miesiąca w trasie. W domu co sześć tygodni. Kiepsko.
Mimo że dostawaliby 7 tysięcy złotych na rękę. Co miesiąc.
Matka i spóźnienie
Dzień pracy za 1700 złotych na rękę miesięcznie zaczyna się bardzo różnie. Zależy, gdzie który kierowca mieszka. Jak na przykład w Fordonie, a po autobus musi przyjechać na Inowrocławską, wstaje około drugiej w nocy. Bo około czwartej nad ranem musi obejrzeć wóz.
Ci, co mieszkają bliżej zajezdni, mają lepiej. Nie muszą kłaść się spać o godzinie 18. Albo najpóźniej - o 20.
Poranne oględziny wozu są ważne z dwóch powodów. - Kontrola stanu technicznego, poziomu oleju i czy jest zatankowany. To raz, bo od momentu odpalenia wozu odpowiedzialność za wszystko przejmuje kierowca - mówi Machoń. Drugi ważny powód to to, że tych piętnaście minut na oględziny autobusu jest płatnych. Wystarczy się spóźnić, a coś nie zagra - po pieniądzach.
Może nie zagrać wiele rzeczy. Akumulatory na przykład. Silnik autobusu ma 11 litrów pojemności, pali 60 litrów na sto kilometrów. Jak na mrozie rozrusznik nie przekręci, musi podjechać matka. "Matka" to wózek z akumulatorami. Podłącza się kable i autobus zapala. Ale jest spóźnienie. Za to się płaci.
"O, Jezus, głowa..."
Machoń mówi: - No a potem kółka. Przez dziesięć godzin, te same ulice, te same przystanki. I oczy dookoła głowy. Cały czas. Trzeba uważać na ludzi, na samochody osobowe. A czekający na przystanku stoją na przykład na krawężniku. I się bujają, w przód w tył... Autobus niskopodłogowy ma prawe lustro na wysokości głowy człowieka. Trzeba podjechać w jakiejś odległości od krawężnika, żeby kogoś nie uderzyć. A takie rzeczy się zdarzają. I potem słychać pretensje - panie, a co tak daleko od chodnika, wejść nie można przez kałużę...
Od tych kółek można zgłupieć. Najdłuższa bydgoska linia ma 42 kilometry. Jedzie się dwie godziny bez przerwy. - Te osiem godzin człowiek wie, co się dzieje. Potem to już odruch, otępienie - mówi Machoń.
Coś zjeść w ciągu tych dziesięciu godzin tylko przez dwadzieścia minut. Tyle trwa przerwa. Ale na przykład na linii 52 Sławomira Machonia przerwa wypada po pierwszym kółku. A zaczyna o 7.30. Po pierwszym kółku jeść się nie chce. A później - tak. Ale nie ma przerwy.
Na ludzi wciąż trzeba uważać. Ktoś chce w ostatnich chwili wsiąść. Albo wysiąść. A w mercedesach conecto drzwi zamykają się z opóźnieniem. Najpierw przycisk, potem dzwonki, potem dopiero drzwi. Taki jest program. Zamknięcia albo otwarcia nie można zatrzymać. Więc zdarza się, że kogoś przytrzaśnie na kilka sekund. Albo wysiadanie na siłę - drzwi można pchnąć i się otworzą. Ale przytrzasną następnego cwaniaka, których chce szybciej wysiąść.
- Mało brakowało, a kiedyś uciąłbym człowiekowi głowę - mówi Pawski. - Omijałem samochód, który za daleko wyjechał. Człowiekowi spadł telefon komórkowy, nachylił się nad jezdnię. Gdybym nie omijał tego samochodu, autobus uciąłby tamtemu głowę. W środku wozu wszyscy to wiedzieli. Słyszałem tylko głosy - "O Jezus, o Jezus..."
A potem są skargi. - Jak niedobra teściowa chce komuś zaszkodzić, to może śmiało dzwonić do dyspozytora albo do prezesa - mówi Pawski. - Uwaga pasażera zawsze będzie ważniejsza od naszego głosu. Potem jesteśmy wzywani na dywanik, tłumaczymy, że to nie było tak. Że nikt nie pyskował, nikt nie robił pasażerowi na złość, mimo że nerwy puszczają. No bo na przykład sprawa biletów, które można kupić u kierowcy. Pasażer stoi na przystanku oparty o kiosk, ale nie kupi biletu. Chce go od kierowcy, w dodatku płaci banknotem 50-złotowym. Kiedyś kolega w takiej sytuacji wysiadł z wozu, kupił w kiosku bilet i dał pasażerce. Już nim nie pojechała. Pewnie miał potem spóźnienie...
Na szczęście w tych nowych mercedesach jest już monitoring. Kamera i mikrofon śledzą kierowcę. Płytę z zapisem jego zachowania można potem obejrzeć.
Zegary inaczej
Spóźnienia to krzyż pański kierowców. Na ulicach jest monitoring - rejestruje, jakiej linii autobus o której godzinie przyjechał na przystanek. Albo - czy ma spóźnienia. Albo czy przypadkiem nie jest za szybko. Monitoring kontroluje zarząd dróg miejskich. Spóźnienie - kierowca płaci zarządowi dróg 10 złotych z własnej pensji. Drugie tyle dokładają Miejskie Zakłady Komunikacyjne. Bo taka jest umowa za zarządem dróg. Skandaliczna.
Najgorsze jest to, że zegary w każdym autobusie chodzą inaczej. I nikt nie wie, dlaczego.
Kierowcy obliczają: - Jest nas pięciuset. Nich każdy zapłaci raz w miesiącu. To pięć tysięcy złotych. Drugie tyle od MZK. A są tacy, którym odciągają nawet po 200 złotych. Tyle dostaje zarząd dróg co miesiąc. Za nic.
Śmierdzący szkielet
Bycie kierowcą nie jest bezpieczne. Na pętli na Glinkach ktoś w naczepie podpalił fotel. Kierowca zdążył tylko wysiąść, zobaczyć, co się dzieje z tyłu. Potem już leciał do kabiny zabrać swoje rzeczy. Spaliło się wszystko. Został śmierdzący spalenizną szkielet i koła.
- Policja za późno przyjeżdża - mówi Pawski. - Jak kogoś złapiemy, i zgłaszamy policjantom, to już w ogóle się nie spieszą. A kurs wypada, musimy czekać. I znów strata.
Czasami kierowca - jak chce kogoś uspokoić - solidnie obrywa. Albo taka sytuacja - na Nowym Rynku korek, wóz linii 52 toczy się wolno. Z bramy wypada kilku z kijami bejsbolowymi i tłucze w autobusie szyby. I lecą dalej. Taka zabawa.
Inna forma zabawy, to rzucanie w autobus koszami na śmieci albo kamieniami.
Miał dosyć
W Gdyni kierowcy autobusów zarabiają więcej niż w Bydgoszczy. We Wrocławiu nawet siedemset złotych więcej.
W Bydgoszczy jeden kierowca ma dwa lata do emerytury. Wciąż go boli kręgosłup. Choroba zawodowa. Co się położy, to ból go budzi. Nie może się wyspać. Ale musi jeździć. Bo nie ma ludzi. Młodzi - nie dość, że zostawiają brud w kabinach, to się wykruszają. Cztery dni jeżdżą z "patronem", starszym kierowcą. Pilnuje i tłumaczy, co i jak. Potem taki patron opowiada innym: - Mój młody uciekł z wozu po pierwszym kółku. Miał dosyć.